Czując lekkie szarpnięcie za ramię otworzyłam zaspane oczy. Spojrzałam na stewardesę uśmiechającą się do mnie milo.
-Proszę zapiąć pas, podchodzimy do lądowania.
Kiwnęłam tylko głową podnosząc się na fotelu. Wzrok powędrował na widok zza małego okna samolotu. Okęcie – Warszawa – Polska. Dom? Czy mogę nazwać to domem? Prawdopodobnie tak. Tu się urodziłam i wychowałam. Warszawa był moim domem. Pół roku spędzone w Madrycie pozwoliło mi zapomnieć, jak bardzo kocham, a zarazem nienawidzę to miasto.
Wychodząc z lotniska błagałam Boga, o szybkie złapanie taksówki i wyjazd z miasta. Długo nie czekałam. Magia mikołajek? Dojechałam na peron i z biletem w ręku czekałam na pociąg.
Po kilku godzinach jazdy dojechałam do Rybnika. Znów śpieszyłam się ze złapaniem taksówki. W myślach karciłam się za to, że sprzedałam swój samochód.
Mijają tabliczkę z napisem „Jastrzębie-Zdrój” uśmiechałam się. To tu od dziś będę mieszkać pracować i żyć.
Gdy dostałam telefon ze szpitala, nie zastanawiałam się choćby przez chwilę. Spakowałam się, zabukowałam bilet i przyjechałam. Miałam to zrobić dopiero za dwa miesiące, ale sytuacja wymagała poświęceń.
Wkroczyłam do szpitala, uprzednio zostawiając swoje rzeczy w mieszkaniu Wiktorii. Skierowałam się na oddział położniczy. Do celu mojej podróżny, do przyczyny mojego przyjazdu.
Nazywam się Mia Lipińska. Z włoskiego „moja”. Tak było napisane na karteczce przyczepionej do nosidełka. Nosidełka, w którym zostałam położona pod drzwi sierocińca w Warszawie. Brzmi jak w bajce lub hollywoodzkim filmie. Moja matkę znaleźli 20 metrów dalej. Zmarła, do dziś nie znam przyczyny śmierci.
Nazywam się Mia Lipińska. I właśnie w tym momencie obserwuje mojego nowo narodzonego chrześniaka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz